• 09/03/18 styl

    (Polski) Kolorowo mi. HR na różowo.

    Sorry, this entry is only available in Polish.

    No Responses
  • 26/11/15 styl

    Kajmak czy nutella?

    Zapraszam do przeczytania mojego kolejnego artykułu o kolorach, który przygotowałam dla HR Polska. Tym razem pochyliłam się nad brązem. Lubicie? Korzystacie? Nie jest to kolor odpowiedni na każdą okazję, ale…

    Brąz w szafie HR-owca
    Kto z nas w dzieciństwie nie grał w kolory? Różne wersje tej zabawy łączyła jedna reguła: „Kolor wygrywa, czarny przegrywa”. Budowanie wizerunku to również swego rodzaju gra w kolory, tyle że stawka jest tutaj dużo wyższa, a zasady nieco bardziej złożone. Warto je poznać i przyjrzeć się bliżej znaczeniu poszczególnych barw. Dziś wspólnie pochylmy się nad brązem.
    Dziewczyny lubią brąz
    Kiedy myślisz o kolorze brązowym, jakie obrazy pojawiają się w Twojej głowie? Gleba, jesień, drewno?… Skojarzenie brązu z kolorami ziemi daje poczucie komfortu i bezpieczeństwa, bo przywodzą one na myśl pewną surowość, związaną z naturą i byciem ekologicznym. Stąd też  większość pudełek i papierów do pakowania jest w kolorze brązowym, czyli organicznym, nieinwazyjnym dla środowiska – tak przynajmniej o nich myślimy lub też inni chcą, byśmy tak myśleli.
    Sprawa ma się jednak nieco inaczej, kiedy mówimy o brązie w wizerunku. Ma on tutaj swoją drugą, ciemniejszą stronę. Żeby tu unaocznić, zadam Ci kolejne pytanie. Czy wyobrażasz sobie prezesa banku w brązowym garniturze? Jestem pewna, że Twoja odpowiedź jest negatywna. A kiedy widzisz stojących obok siebie księdza w czarnej sutannie i zakonnika w brązowym habicie, którego „lubisz” bardziej? Zwykle ten drugi wzbudza więcej sympatii. 
    Otóż – kolor brązowy kojarzy się nam z pewną uległością i wewnętrznym ciepłem. Są to cechy absolutnie pozytywne i pożądane, jednak niekoniecznie w wizerunku biznesowym, tym profesjonalnym, który chcemy stworzyć – także w zawodzie HR-owca. Warto mieć świadomość, jak przez pryzmat koloru odbierani są ci, którzy noszą brązowe rzeczy. Z jednej strony lubimy ich skromność i prostotę, ale jednocześnie osoby te wywołują w nas pewne pobłażanie. Postrzegamy je jako nieco wycofane, niepewne swoich możliwości, choć bardzo pracowite. To właśnie tę pracowitość cenimy w nich najbardziej – niestety nie ich kompetencje i profesjonalizm. 
    Dla jednych kajmak, dla innych nutella
    foto: Artur Nyk
    Jako specjalista od wizerunku z 10-letnim doświadczeniem w branży dodam, że nie lubię brązu i w przypadku niektórych zawodów przekreślam go dla zasady.  Nawet pomimo twierdzenia, którego jestem zwolennikiem, że każdemu jest dobrze w każdym kolorze, choć nie w każdym odcieniu. Owszem, potrafię znaleźć uzasadnienie dla brązów  w garderobie, ale przeznaczonych na „po pracy”, tam kwestie kolorów i wizerunku rządzą się zupełnie innymi prawami. Chciałabym mocno podkreślić, że posługując się zimnymi barwami (a brąz taką nie jest) łatwiej jest wzbudzić szacunek, przywołać wrażenie elegancji, profesjonalizmu i zaangażowania. Oczywiście, wszystko jest też kwestią wykonywanego zawodu, ale portal HR Polska nie jest przeznaczony  tylko i wyłącznie dla branży leśnej czy wojskowej. Nawet Anglicy, którzy doskonale znają się na zasadach elegancji, powtarzają, że dżentelmeni nie noszą brązu poza polowaniami. Może nie należy taktować tego aż tak dosłownie, ale znajduję w tym twierdzeniu szczyptę prawdy.
    Wszystko jest kwestią odpowiedniej oprawy. Bo owszem, brązowa marynarka i do tego pomarańczowa apaszka to podbicie ciepłej natury brązu, ale już zestawienie go z różem daje zupełnie inny efekt. Cenną umiejętnością jest rozróżnianie tonacji. Jak w przypadku każdego koloru, także brąz ma swoje ciepłe i zimne odcienie. Najprościej ujmując, brązy z domieszką pomarańczu są ciepłe, a te z poświatą fioletu i szarości – chłodne. Dla siebie wybieramy kolory o temperaturze zgodnej z naszym typem urody. Chłodne typy najlepiej wyglądają  w chłodnych barwach,  a ciepłe – w ciepłych. Przykładem ciepłych brązów jest odcień miedziany, rudy, mahoniowy, a chłodnych – kawowy, orzechowy, czekoladowy, hebanowy.  
    Pozytywna natura beżu
    Ciekawym kolorem, który wywodzi się z brązów jest beż. Należy go jednak traktować jako zupełnie osobną kategorię. Beż – kojarzony ze spokojem, równowagą i stabilizacją – potrafi bardzo uszlachetniać wizerunek, budząc zaufanie i zjednując sobie innych. Współgra niemal z każdym innym kolorem, a szczególnie wyjątkowo prezentuje się w towarzystwie granatu. 
    Podobno Coco Chanel powiedziała kiedyś, że kobiety, które noszą beż, nigdy nie są w złym nastroju. Nie wiem, czy to prawda, ale jedno jest pewne – zasada ta nie obowiązuje panów. Beżowy zdecydowanie lepiej prezentuje się w damskiej niż w męskiej garderobie służbowej. Przykro mi panowie, w kodzie ubioru nie ma mowy o garniturze w takim odcieniu.
    . . .
    Lubisz czekoladę? Ja bardzo. Smakoszom zdarza się nawet zjeść całą tabliczkę na raz. Ale uwaga – co za dużo to niezdrowo, bywa, że po takiej uczcie czujemy się mdło i wyglądamy niewyraźnie. Mam wrażenie, że z brązem jest podobnie – nadmiar szkodzi. To zresztą dotyczy każdego innego koloru. Prawidłowo zbudowana garderoba to taka, w której jest wszystko, a my jesteśmy przygotowani na każdą okazję. Lubię powtarzać, że mniej znaczy więcej. Szafa nie musi, a nawet nie powinna, być przepastna w swej objętości, za to – różnorodna, także kolorystycznie. Jeśli jest zdominowana przez jakąś barwę, bardzo to ogranicza i powoduje, że często wyglądamy podobnie. Zawód HR-owca, jak każdy inny, rządzi się swoimi prawami. Jest tu jednak kawałek przestrzeni na swobodę i fantazję, a to daje spore pole do popisu. Ciekawa jestem, ile brązowych rzeczy jest w Twojej garderobie i czy którąś z nich założysz jutro do pracy. Jak zawsze polecam wybory kolorystyczne ze świadomością, jaki mają one kontekst psychologiczny.
    Artykuł dostępny także tutaj.

    Wcześniej pisałam o innych kolorach, więc zainteresowanych odsyłam do poszczególnych tekstów o czerwieni, szarości, bieli, czerni oraz ogólnie o roli kolorów w wizerunku.  
    No Responses
  • 19/11/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Ci, którzy śledzą mój blog, wiedzą, że czasem oddaję głos mojej asystentce. Tym razem Ida pisze o sesjach zdjęciowych. 
    . . . 
    Foto: Artur Nyk
    Sesja zdjęciowa. Krew, pot, łzy i jeszcze trochę potu. Jeśli chodzi o sesje zdjęciowe, rządzą nimi cztery żelazne zasady:
    1. Nie zacznie się wtedy, kiedy ma się zacząć.
    2. Skończy się co najmniej 3 h później niż planujemy.
    3.Wystąpią jakieś nieprzewidziane okoliczności, którym trzeba będzie stawić czoła.
    4. Do jedzenia będzie pizza. Pizza przyjedzie w momencie, kiedy wszyscy będą już chcieli pozjadać się nawzajem.
    Żeby doszło do sesji zdjęciowej, trzeba odpowiednio wcześnie zebrać niezbędną ekipę i umówić ją na konkretny dzień. Jeśli dzwonimy do każdego z osobna, podajemy datę i godzinę, a oni kolejno odpowiadają „świetnie, pasuje mi, zapisuję w kalendarzu”, należy czym prędzej się obudzić.
    W rzeczywistości fotograf BYĆ MOŻE (u fotografów to kluczowe sformułowanie) będzie wtedy na sesji w Sewilli, makijażystka nie może w soboty, bo wtedy maluje śluby, a fryzjerka ma nie tę zmianę, a zleceniodawcy bardzo zależy na czasie i najchętniej chciałby jutro.
    Po zylionie telefonów dochodzimy do kompromisu, czyli takiego stanu, że mamy wspólny termin i wszyscy są niezadowoleni. Wpisujemy w kalendarz. Oddychamy głęboko. Kiedy na tydzień przed sesją dzwonimy, żeby się przypomnieć:
    a. Modelka leży złożona grypą (nie zmienimy jej na inną, bo ta ma największy biust w okolicy, a nie mamy funduszy na watę do wypchania miseczki G tak, żeby pasowała na B),
    b. fryzjerka dziwi się, że podajemy datę inną niż sobie zapisała,
    c. zleceniodawca nie wie, czy skończy szyć kolekcję, która ma być głównym punktem programu,
    d. fotograf nie odbiera, bo jest w Sewilli.
    Czym zajmuje się stylistka podczas sesji? Niby proste, musi przygotować jakieś ciuchy, w których modele będą dobrze wyglądać. Szkopuł w tym, że często nie widziała tych modeli wcześniej na oczy. Spróbujcie zrobić seksbombę z sąsiadki z piątego, wiedząc tylko, że na ogół nosi rozmiar M.
    Oprócz tego stylistka musi być przygotowana na wszystko, co się z tymi ciuchami wiąże. Na to, że w trakcie sesji zmieni się koncepcja, więc najlepiej mieć przygotowanych kilka różnych stylizacji. Że coś będzie za luźne i trzeba będzie to zgrabnie spiąć z tyłu – tak żeby patrzący się nie zorientowali. Że będzie za ciasne i trzeba się będzie modlić, żeby nie trzasnęło. Że trzeba podkleić kartonem i taśmą nowe, pożyczone buty, bo inaczej się zniszczą. Coś trzeba przeprasować. Coś pociąć na kawałki (tak, tak, zdarzało się…).
    Przydarzyło mi się kiedyś podczas sesji plenerowej, że fotograf zażądał agrafki. W trybie pilnym. Coś tam się rozchełstywało, nie można było tego tak zostawić.
    – Oczywiście, zaraz przyniosę – odpowiedziałam tonem swobodnym, mimo że agrafki nie miałam, i oddaliłam się w spontanicznie wybranym kierunku, w duchu klnąc na siebie i swoje nieprzygotowanie. Zdecydowanie powinnam była mieć. Po 10 minutach przybyłam triumfalnie z dwiema agrafkami w dłoni. Tu serdecznie pozdrawiam mieszkańców dzielnicy Gliwice-Zatorze, zwłaszcza tych, którzy życzliwie wysłuchali przez domofon moich gorączkowych próśb o użyczenie sprzętu, nawet jeśli ich motywacją było „nie zadzieraj z wariatami”.
    . . .
    No Responses
  • 09/10/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Ida, moja asystentka, i jej odpowiedź na pytanie, na czym polega analiza kolorystyczna. Jak zawsze z dużą dawką dobrego humoru.
    . . .
    Istnieje powszechnie dostępna wiedza, że są kolory, które nam pasują i takie, które nam nie pasują. Wiedza o tym, JAKIE  są to kolory, niestety nie jest powszechnie dostępna.
    W każdym razie nie radzę utożsamiać ich z kolorami, które lubimy i kolorami, których nie lubimy, bo połowie obecnych wyjdzie, że najlepiej wyglądają w czarnym. Błąd. W czarnym najlepiej wygląda pantera, pod warunkiem, że nie jest to różowa pantera, bo wtedy wyłażą jej cienie pod oczami.
    Ja sama zażyczyłam sobie analizy kolorystycznej u Tatiany w ramach prezentu urodzinowego. Co zainspirowało mnie do przyjścia? – spytała Tatiana. Cóż, jak nie nadzieja, że na świecie istnieją barwy, które skrócą mi nos, zagęszczą włosy, wybielą zęby i wyostrzą wzrok?  W odpowiedzi zapewne pominęłam milczeniem „nadzieję” jako zbyt rozpaczliwą i zamieniłam ją na „ciekawość”. I w ogóle jakoś ją zawoalowałam.
    Przy analizie kolorystycznej obwiązują człowieka pod szyją chustami, jak w restauracji, i tłumaczą mu różne rzeczy, na przykład, że w tym błękicie, którego od lat intensywnie unika, wygląda jak milion dolców, natomiast w tamtej żółci jak milion dolców, który przepadł na podatki. Tłumaczą, ponieważ człowiek sam tego na ogół wcale nie widzi, przynajmniej na początku. Chust jest, całe szczęście, sto, dlatego co bystrzejsi mają szansę gdzieś przy sześćdziesiątej zacząć chwytać zasadę. Cała reszta liczy na to, że mu powiedzą, beztrosko wyznając, że kompletnie tego nie czuje i ślepo ufa w diagnozę stylistki-kolorystki (ta beztroska mija wtedy, kiedy przypominamy sobie swoje niegdysiejsze wyznanie podczas rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko asystentki stylistki. Ale, umówmy się, casus ten dotyczy nielicznych).
    Podobno mężczyźni mają dużo mniejszą wrażliwość na kolory i rozróżniają jedynie barwy podstawowe. Nie potwierdzam: każdy mężczyzna podczas analizy kolorystycznej krzywi się z niesmakiem, kiedy ma na sobie róż. Zjawisko zaobserwowano przy wszystkich odcieniach różu, od łososiowego, poprzez róż indyjski, aż po fuksję. Czy to wymaga komentarza?
    . . .
    c.d.n.
    No Responses
  • 15/06/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Przygód sesjowych mamy na swoim koncie całe mnóstwo. Oczywiście więcej ja niż Ida, bo wykonuję ten zawód od lat 10, ona – zaledwie od listopada. Oto jedna z naszych wspólnych historii. Ida wzięła sprawę w swoje ręce.
    . . .
    Ida Kasprzyk – moja asystentka,
    na synergicznym blogu
    autorka cyklu “Jej życie ze stylistką”
    Stylistka bardzo często przygotowuje ubrania do sesji zdjęciowych. I podczas takiej sesji zdarza się, że coś na modelce trzaśnie, pęknie (wiadomo, one tylko na zdjęciach są szczupłe), rozerwie się na atomy albo zostanie poplamione ketchupem i topionym serem ze zbilansowanego dietetycznego posiłku zamówionego w przerwie sesji przez zleceniodawcę. Co wtedy? Wtedy bida. Bardzo trudno jest wmówić sklepowi, który wypożyczył nam ciuchy, że ich klienci będą się ustawiali w kolejce po unikatową białą bluzeczkę ozdobioną przez znaną osobistość ze świata mody niepowtarzalnym wzorem w kształcie Barbados. 
    Nam zdarzyło się, że ciuch bardzo znanej marki zyskał na przewiewności po tym, kiedy okazało się nieoczekiwanie, że metal jest mocniejszy od bawełny a dopasowywanie koszuli do modela za pomocą agrafki tylko na pozór jest sposobem bez wad.
    Cóż było robić? Wpadłam na pomysł, żeby zawieźć ciuch do punktu cerowania artystycznego. Naprawionego wprawdzie nie zawieziemy do sklepu, ale może wykorzystamy przynajmniej w innej sesji, zamiast wyrzucić. 
    Plan był taki: a. zawieźć do punktu usługowego, b. odebrać po tygodniu zrobione.
    Realizacja planu wyglądała tak:
    Zawiozłam. Nie do punktu, ale do prywatnego mieszkania, bo tam też można było oddawać rzeczy do cerowania. Miła starsza pani przejęła fant i dała sobie wytłumaczyć, żeby jednak nie kłaść go w starej szafie na wspólnym korytarzu w bloku, bo – mimo że dziurawy – przedstawia sobą pewną wartość. Niestety wysoką.
    Po kilku dniach zadzwoniłam z pytaniem, kiedy mogę odebrać szmatkę, ale dowiedziałam się, że pani jeszcze nie obejrzała, a w ogóle to nie do końca pamięta, która to. 
    Po tygodniu do pani przyjechali goście z zagranicy i sama rozumiem, że ona jest zagoniona i nie ma teraz czasu na robotę.
    Po dwóch tygodniach fatalnie zacięła się w palec. Krew tryska, tłumy mdleją, trzeba artystce cerowania dać czas na rekonwalescencję.
    Nie muszę mówić, że straciłam już nadzieję na szybkie załatwienie sprawy, tym niemniej ciągle tliła się we mnie nadzieja na załatwienie sprawy jakiekolwiek. 
    Po trzech tygodniach w pani, dotąd pewnej swoich umiejętności, zaczęły się rodzić wątpliwości, czy podoła. Musiałam dać jej czas do zastanowienia, rozumiecie. Czasu dałam sporo.
    Kiedy w końcu zadzwoniłam, wcześniej przed lustrem przećwiczywszy groźny ton i różne kategoryczne stwierdzenia, odebrała wyjątkowo jakaś inna pani, młodsza i miła, i powiedziała, że nie ma sprawy, rzecz jest prosta do zrobienia, mam się nie kłopotać i przyjechać za kilka dni po odbiór.  Schowałam do kieszeni pogróżki i sarkazm i umówiłam się na konkretny dzień.
    Dzień ów – jak można się spodziewać –nadszedł. Dzwonię do domofonu. W mieszkaniu ktoś jest, ale ta osoba nie może wydać mi ubrania. Bo nie. Bo ona nie wie, co tu jest, gdzie tu jest i w ogóle nie czuje się upoważniona. Proszę ją, żeby skontaktowała się z Panią Starszą albo Panią Miłą i wyjaśniła sprawę, bo nie po to fatyguję się do innego miasta po rzecz, na którą czekam już dobre dwa miesiące, żeby teraz pocałować klamkę. Odbywam pod tym domofonem zylion nieodebranych połączeń na komórkę do Pani Starszej i – tadam – uroczyście całuję klamkę, częstując ją przy okazji słowami cierpkimi i nienadającymi się do publikacji. 
    Ostatecznie udaje mi się wymóc na Paniach Cerujących wysyłkę pocztą. Wprawdzie prosiłam o nią dwa razy, bo za pierwszym pani zapisała mój adres i zgubiła, nie zaprzątając sobie głowy, żeby mnie o tym powiadomić.
    Na koniec całej historii dostałam jeszcze grożące straszliwymi konsekwencjami wezwanie do zapłaty 30 złotych za usługę wraz z wysyłką, ponieważ w ferworze zdarzeń nie puściłam od razu przelewu. Wezwanie było wysłane na niemoje imię i niemoje nazwisko. Adres, o dziwo, się zgadzał.
    . . .

    Tyle w kwestii jednej koszuli. Praca stylisty – lekka, łatwa i przyjemna. 😉
    c.d.n.
    No Responses
  • 19/03/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Kolejny odcinek Idowego spojrzenia na naszą pracę. I nie tylko. Tym razem bardziej to drugie.
    . . .
    No dobrze, znamy się już trochę. Czas na wstydliwe wyznania: 
    Gubię się. Pal sześć zagubienie egzystencjalne, chaos myśli i niepanowanie nad czasem – ja się gubię zupełnie po prostu, na drodze.
    Stylistka, przyjmując mnie do pracy, pytała, czy jestem mobilna. A jakże! Mam ręce i nogi, świetnie nimi ruszam. Mam też samochód, uroczą półciężarówkę zdolną zmieścić kontener ciuchów i jeszcze manekina na czubku. Nie mam tylko tego czegoś, co pozwala mi trafić na miejsce. I nie chodzi o samotną sosnę na skraju opuszczonego jaru, o której nawet Hołowczyc zapomniał. Chodzi o jakiekolwiek miejsce, dowolny punkt na mapie. 
    Kiedyś myślałam, że to przez to, że jestem leworęczna. Wiecie, leworęczni mają trudniej, bo w półkulach im się poprzestawiało i nie są normalni. Niestety, wyczytałam o leworęcznych, że ze względu na dominację prawej półkuli mają świetną orientację w terenie. Coś jak pociski samonaprowadzające. Pfff. W takim razie chwała Bogu, że jestem mańkutem, może gdyby dominowała u mnie ta druga półkula miałabym problem ze znalezieniem wyjścia z windy.
    Stosuję wszystkie możliwe protezy moich niedomogów. Pierwszą z nich jest mój mąż, który już się nauczył, że na płaczliwy komunikat w telefonie zaczynający się od: „Piotrusiu, znowu pojechałam jak idiotka…” głosem terapeuty oznajmia: „Spokojnie, na pewno wrócisz jeszcze dziś do domu” i tłumaczy mi pięć razy, którą drogą mam jechać. Raz nie wystarczy. Komunikat z rodzaju „wjedź na A1 w kierunku na Łódź i potem zjedź na Bytom” w pierwszej chwili wydaje mi się oczywisty. Po kilku sekundach nagle okazuje się, że nie pamiętam, czy to była Łódź, czy może coś innego, i czy słyszałam „zjedź na Bytom”, czy może „nie zjedź na Bytom”. Z pewnością jest to jakaś głęboka wada genetyczna, bo ogólny iloraz inteligencji mam raczej w normie. Potrafię grać w chińczyka, napisać limeryk i obsługiwać nową stronę mBanku.
    Drugą protezą jest nawigacja w telefonie. Jest przydatna mimo tego, że ma nietypową wadę wymowy („za 200 metrów skręć w ulicę PiłsudzKEgo) i wybiera najbardziej zatłoczone drogi  albo remontowane mosty. Musi mnie bardzo kochać, bo już tyle razy wyzwałam ją od złośliwych podłych suk i kretynek, że na jej miejscu dawno bym zamilkła na wieki.  
    Trzecim sposobem na przeżycie, najbardziej zawodnym, lecz czasem niezbędnym, aby przeżyć w zdradliwym gąszczu ulic, jest pytanie przechodniów o drogę. Wprawdzie wiem doskonale, że moje możliwości zapamiętywania trasy przy dobrych wiatrach kończą się tuż za drugim skrzyżowaniem, ale zawsze pocieszam się, że za pierwszymi światłami mogę przydybać kolejnego przechodnia i ponowić pytanie. Zdarza się, że ten kolejny mówi coś zupełnie innego, albo machając ręką w prawo mówi „potem pani skręci w lewo” – wtedy tracę wiarę w ludzi, przystaję w jakiejś zatoczce i znów zaczynam przemawiać do nawigacji, tym razem czule.
    Ostatni sposób, ekstremalny, ale zaskakująco skuteczny, zdarzyło mi się zastosować raz w życiu. Kręciłam się wtedy po Rybniku, usiłując trafić do centrum handlowego. Perwersyjność sytuacji polegała na tym, że już trzeci raz trafiałam dokładnie w to samo miejsce, 2 metry od ściany rzeczonego centrum, jednak całe kilometry jednokierunkowych ulic od wjazdu na jego parking.  Zielona z bezsilności, biała z wyczerpania i czerwona ze zmęczenia uprosiłam jakiegoś miłego pana przechodnia, żeby wsiadł ze mną do samochodu i przeprowadził po tych cholernych jednokierunkowych, bo NAPRAWDĘ musiałam do tego centrum! Bardzo! Choć mimo najwyższych starań nie wyglądałam jak ponętna Włoszka, miły pan był chyba naprawdę miły, bo usiadł na siedzeniu pasażera i przebył ze mną całą długość rybnickich labiryntów. Być może użyłam słowa „błagam”, nie pamiętam, pamiętam, że byłam zdesperowana i chyba poczuł, że gdyby się nie zgodził, wciągnęłabym go tam siłą i skrępowała taśmą klejącą, zostawiając tylko jeden palec wskazujący do pokazywania kierunku.  
    . . .

    c.d.n.
    No Responses
  • 24/02/15 styl

    Biały – mniej znaczy więcej

    Lutowy artykuł o kolorach w wizerunku dla HR Polska. Tym razem o bieli.


    Biały – mniej znaczy więcej
    Kto z nas w dzieciństwie nie grał w kolory? Różne wersje tej zabawy łączyła jedna reguła: „Kolor wygrywa, czarny przegrywa”. Budowanie wizerunku to również swego rodzaju gra w kolory, tyle że stawka jest tutaj dużo wyższa, a zasady nieco bardziej złożone. Warto je poznać i przyjrzeć się bliżej znaczeniu poszczególnych barw. Dziś na tapecie biel.  
    Podobno Eskimosi wyróżniają kilkadziesiąt odcieni bieli – każdy z nich ma w ich języku własną nazwę. W istocie, coś w tym jest – biały ma w sobie wiele niuansów i nieoczywistości. Wydawałoby się – zawsze neutralny, kolor tła, pasujący do wszystkiego. Czy jednak w kontekście wizerunku również? 
    Czystość vs sterylność
    Wyobraźmy sobie, że mamy postawić znak równości pomiędzy bielą a… No właśnie –  co by to mogło być? Biały = czysty? Czysty znaczy pozytywny. Czy jednak zawsze?
    Czy biel kitla lekarskiego kojarzy się pozytywnie? “To zależy” – ktoś powie i będzie to prawda. Mam nadzieję, że znajdę w czytelnikach zrozumienie i wsparcie, mówiąc, że owa biel bardziej kojarzy się ze sterylnością, która jest gorszą siostrą czystości. Sterylność nie ma w sobie nic z łagodności, wręcz zionie chłodem i surowością. Nie bez przyczyny coraz częściej lekarze odchodzą od białych fartuchów, a szpitale malowane są na inne kolory niż biały.
    Zatem biel, podobnie jak każdy inny kolor, może mieć różne oblicza. Z jednej strony jest najbliższa światła, absolutu,  z drugiej – przywodzi na myśl chłód i dystans, jaki budzi w nas chociażby zimowy krajobraz. Osobiście lubię go, jednak wiem, że większość woli słońce i ciepło. A wchodząc do domów całkowicie zaaranżowanych w bieli, wiele osób czuje się nieswojo, bo – pomimo optycznie dużej przestrzeni – w pomieszczeniach jest zimno i nieprzyjaźnie. Chyba, że owa biel zostanie złamana, ale wtedy nabiera ona już zupełnie nowego charakteru.
    Biały nie znaczy bezbarwny
    Foto: Artur Nyk
    Model: Kinga Rajchel
    Styl: Tatiana Szczęch
    MuA: Zoya Zielińska
    Biały doskonale łączy się z każdym innym kolorem. Owszem, może razem z nim stanowić bardziej lub mniej silny kontrast, ale jednak trudno sobie wyobrazić sytuację, kiedy biały do czegoś nie pasuje. Dlatego też jest on najczęściej wykorzystywany jako tło – w gazetach, książkach, czy na stronach internetowych. Kiedy bierzemy do rąk białą kartę papieru, nie myślimy o niej „kolorowa”, ale tak naprawdę to wciąż jest kolor, choć neutralny, jako tło – podkreślam. Na pewno jednak nie jest on neutralnym kolorem w ubiorze…
    Mówi się, że biały pogrubia. Duża przewaga koloru jasnego powoduje, że biała plama wydaje się być większa niż czarna o dokładnie tych samych rozmiarach. Złudzenie optyczne. Osobom, którym zależy na wysmuklaniu i wyszczuplaniu, nie polecam tzw. „white total look”, czyli ubierania się od stóp do głów jedynie w białe elementy garderoby. Nawet jeśli jest to jeden z ostatnich trendów – nie dla każdego. Poza tym, taki totalnie biały zestaw ubraniowy ma także znaczenie symboliczne, patrz – chrzest, komunia, czy też ślub. Stąd wskazana jest ostrożność, szczególnie w kontekście optycznego powiększania. 
    Biel to też najwyższa elegancja. Bo czy ktoś wyobraża sobie mężczyznę na wielkim balu w koszuli innej niż biała? Nie sądzę. Zresztą, najbardziej eleganckie z męskich strojów – smoking i frak – wręcz wymagają towarzystwa białej koszuli. Co więcej, w nomenklaturze kodów ubioru „white tie” ma wyższą rangę elegancji niż „black tie”. Niewtajemniczonym wyjaśniam, że “czarna muszka” oznacza wymóg założenia smokingu, a do niego białej koszuli i czarnej muchy (stąd nazwa). „Biała muszka” z kolei wiąże się z obowiązkiem założenia fraka, a do niego białej koszuli i – jak łatwo wydedukować – białej, i tylko białej (!), muchy. 
    Carte blanche
    Z mojej strony, w wizerunku nie ma przyzwolenia na biel bez ograniczeń. Nie akceptuję każdej bieli dla każdego. Tak, jak w przypadku wszystkich innych kolorów, tak i biel ma różne odcienie. Trzeba wiedzieć, po który z ich sięgać, ponieważ zły odcień białego potrafi wyeksponować niedoskonałości cery, zażółci zęby lub pogłębi cienie pod oczami. Zimnym typom urody, którym najlepiej w czystych i intensywnych kolorach, polecam biel lodową i kredową. Osobom o łagodniejszej urodzie, ale wciąż chłodnej – sugeruję zaufać mlecznej wersji bieli oraz w odcieniu skorupki jajka. Ciepłe typy kolorystyczne powinny inwestować w biel kości słoniowej, szampana i ecru.
    W szafie hr-owca nie może zabraknąć białej koszuli. O ile w przypadku panów będę namawiała, żeby jednak pozostawić je na wyjątkowe okazje, o tyle w przypadku pań – to wytrych. Byle w odpowiednim odcieniu! Uwielbiam na warsztatach pokazywać metamorfozy białej koszuli. Wystarczy podwinięty rękaw, postawiony kołnierz i już traci ona na swojej formalności. Kiedy dodatkowo zamienimy elegancką spódnicę na jeansy: ze szpilkami – mamy sportową elegancję, a z tenisówkami – niezobowiązujący zestaw na wiosenno-letni spacer. Pamiętajmy przy tym, że pod białe ubrania zakładamy bieliznę tylko i wyłącznie w kolorze cielistym! 
    x x x
    Biel w ubiorze ma różne oblicza, powtórzę dosadnie. Z jednej strony jest wyrazem odświętności i klasy, ale z drugiej – budzi dystans. Nie tylko nawiązuje do czystości i niewinności, ale także do śmierci. Na przykład w kulturze Wschodu biel jest wyrazem żałoby. Zresztą, u nas biała dama również ma bardzo jednoznaczne skojarzenia i nie są one zbyt pozytywne, raczej straszą. 
    Choć wydawałoby się, że to niemożliwe – z bielą ławo przesadzić. To kolor, który dodaje blasku, ale i kłuje w oczy. Czym innym jest biała sukienka podkreślająca piękną letnią opaleniznę, czym innym natomiast są damskie białe kozaki czy w przypadku panów białe skarpetki do ciemnych spodni – tutaj nietrudno o przerysowanie.  
    Warto wszystko to wziąć pod uwagę, pamiętając, żeby to, co mamy na sobie, było ubraniem, a nie przebraniem. 
    Artykuł dostępny także tutaj.
    No Responses
  • 20/02/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Kolejna dawka zwierzeń mojej asystentki Idy. Pół żartem, pół serio – jak zawsze. 🙂

    . . .
    Stylistka została niedawno zaproszona do udziału we Wtorkowych Salonach Stylowych, odbywających się pod hasłem „Matka, żona i kochanka”. Ja, jako wierny giermek, podążyłam za nią.
    Ponieważ wszyscy moi kochankowie mieli akurat zajęty wieczór, postanowiłam zaprezentować się jako matka i wziąć ze sobą starszą połowę przychówku – tym bardziej, że Stylistka wpadła na taki sam pomysł, więc nasze dzieci miały zapewnione towarzystwo.
    Zapowiedziano mi, że Wtorkowe Salony są imprezą z rodzaju eleganckich. Świetnie! Kupiłam sobie ostatnio sukienkę, która po pierwsze jest elegancka, po drugie jest jeszcze czysta, co w przypadku jedynej sukienki ma znaczenie niebagatelne. Gdyby na Wtorkowe Salony Stylowe kazano mi się ubrać nieelegancko, miałabym spory problem. Niejaki kłopot miałam za to z wyszykowaniem przychówku. Dotychczas kwestię ubierania rozwiązywałam zdaniem „Dziecko daj mi spokój, włóż co chcesz, tylko daj mi dokończyć rozdział”, na co dziecko skwapliwie wciągało polarowe spodnie, spódniczkę w kratkę i bluzkę z falbankami, wszystko na ogół wściekle pstre. Tym razem nie chciałam zdawać się na los, więc uciekając się do różnych technik manipulacyjnych namówiłam przychówek na szarą tuniczkę. Ponieważ okazało się, że spod spodu na przekór elegancji wyziera zielony podkoszulek z królikiem, a czasu na przebieranie było mniej niż mało, zamotałam dziecku wokół szyi moją ukochaną apaszkę z informacją, że jak zgubi, to wykupię jej lekcje waltorni na 5 lat do przodu. 

    Lila i Tosia nawiązały nić porozumienia jeszcze w drodze do hotelu (Patrz, tu jest Synergia i tu pracuje moja mama! – A wiesz, a tu pracuje też moja mama!), a potem było już tylko lepiej – łapały się za rączki, razem rysowały (Lila kotka i księżniczkę, Tosia księżniczkę i kotka), razem rzuciły się na ułożone na stoliku stosy ciastek (połowa zdobyczy Lili zjechała z talerzyka, ale po pobieżnym porównaniu stanu czystości hotelowej podłogi i mojego stołu, postanowiłam udać, że nie widzę, jak zbiera te ciastka z powrotem), razem losowały zwycięzców nagród oferowanych przez sponsorów (- Bilet wygrywa pani Anna… – zaczyna prowadząca. – Anna! – wykrzykuje podekscytowana Lila. – Elza!? – wtóruje jej ożywiona Tosia. I radość. Porozumienie na płaszczyźnie kulturowej osiągnięte).

    Zabawa była przednia. Dziewczynki opuszczały hotelowe pomieszczenia z pieśnią „Mam tę moc” na ustach i nieprawdopodobnymi ilościami cukru w żołądkach. Po powrocie do domu Lila zapytała mnie z wyraźnym poczuciem wyższości:
    „Mamo, a czy jak ty miałaś pięć lat to też byłaś w takim miejscu, gdzie było bardzo dużo ciastek?”
    Ech, światowe życie. Niektórzy wcześnie zaczynają.
    Garść zdjęć z wydarzenia:
    No Responses
  • 12/02/15 styl

    Jej życie ze stylistką

    Kolejny “odcinek” Idowego spojrzenia na synergiczny świat. 🙂

    . . . 

    Tym wpisem kończę swoje pięć minut na tym blogu. Chyba że zmienię tytuł z „Dlaczego uważam, że Tatiana Szczęch jest złą stylistką” na jakiś inny. 

    Otóż: jedną z podstawowych umiejętności stylistki jest przyjrzenie się naszej figurze i określenie typu sylwetki. Wiedząc, jaki typ sylwetki mniej lub bardziej godnie obnosimy po tym łez padole, możemy odziać ją odpowiednio, uzupełniając braki i tuszując nadmiary. Możemy też odziać ją nieodpowiednio, kiedy uwypuklenie nadmiarów może zapewnić nam wstęp bez kolejki do laboratorium analitycznego lub wolne miejsce w tramwaju. Nie sądzę jednak, żeby wśród nas dużo było aż tak zdesperowanych wielbicielek miejsc siedzących.

    Ponieważ usłyszane podczas pierwszej naszej rozmowy zdanie „asystentka musi wyglądać perfekcyjnie” wyryło sobie już elektryczną autostradę w mojej prawej półkuli i nawet gdybym chciała, nie udałoby mi się wyrzucić go z pamięci, postanowiłam najpierw sama określić swój typ sylwetki.

    Poniosłam sromotną porażkę, ponieważ nagle okazało się, że jestem prawie każdym typem po kolei. Mam ramiona ciut szersze od bioder (sylwetka T), niewielki wzrost (F), niewielkie wcięcie w talii (może jednak upragnione idealne X?!), a spoglądając w dół – jako że nie posiadam biustu – widzę najpierw swój brzuch (sylwetka O). Uzbrojona w tę wiedzę oraz pytanie, czy istnieje sylwetka „typ eklektyczny” pospieszyłam do Stylistki po ostateczny werdykt.

    No i się dowiedziałam. 

    Że mam sylwetkę H, a to, co pieszczotliwie nazywam moim wcięciem w talii, jest jak przepełniony kosz na śmieci dla mężczyzny: niewidoczne. 

    W ciągu pięciu minut obcowania z Najbardziej Bezwzględną Stylistką Galaktyki moja trzydziestokilkuletnia talia – no owszem: niewielka, nienarzucająca się, dyskretna i subtelna – obróciła się wniwecz! Zostałam sama, bez wcięcia, a jedynym potwierdzeniem mojej kobiecości (bo biustu, spójrzmy prawdzie w oczy, nie miałam nigdy) stały się dwie usmarkane dziewczynki, lat trzy i pięć, które – niestety – nie talią urodziłam. Zostałam sama jak palec, jak wafelek, jak noga od stołka, która na swej drodze nie spotkała żadnego tokarza z fantazją.

    Po fazie wyparcia postanowiłam przejść do trudnego etapu akceptacji. Z satysfakcją odkryłam, że dzielę swój typ sylwetki z Keirą Knightley i postanowiłam nie dać się zniechęcić faktom, na przykład takiemu, że słodka buzia Keiry mogłaby tkwić na szczycie dowolnej sylwetki, nawet takiej z biustem na plecach, a nikt nie zwróciłby na to uwagi. Następnie uznałam, że z nową wiedzą koniecznie musi przyjść odświeżenie zawartości szafy i w sumie zapowiada mi się miła zima w klimatyzowanych wnętrzach centrów handlowych. Po przymierzeniu pierwszej marynarki z baskinką, dzięki której talia cudownie się zmaterializowała, uznałam nawet, że jestem gotowa na zmianę opinii o różnych złych stylistkach. Zapisujcie się, drogie Panie, na analizę sylwetki u Tatiany! W pakiecie dostaniecie dokładny opis Waszej figury, wskazówki, co i jak nosić, żeby dobrze wyglądać, dobrą kawę (z cukrem lub bez, w zależności od typu sylwetki ;)) oraz wstęp do mojej grupy wsparcia dla „H”. Wpisowe w cenie usługi. 


    c.d.n.
    No Responses
  • 11/02/15 styl

    Krótki tekst o miłości

    Moja współpraca z portalem HR Polska kwitnie. W związku z nadchodzącymi Walentynkami zostałam poproszona o napisanie tekstu pod hasłem “I love my job”. Raczej nie musiałam kłamać. 🙂 Mój “Krótki tekst o miłości” już na stronie głównej.
    Krótki tekst o miłości

    Nie mogliśmy dobrać się lepiej. On i ja. Owszem, były po drodze jakieś flirty z innymi… Ten z anglistą, a potem z inżynierem to się nawet zapowiadały na poważne związki. I pewnie by takie były, gdyby nie On. Dopiero przy nim poczułam, że to naprawdę TO. Dlaczego wybrał właśnie mnie? Może to przez wrażliwość na piękno, którą mam w sobie od zawsze, może dlatego, że widzę to, czego nie dostrzegają inni: proporcje, światło, kolory, równowagę lub jej brak. A może po prostu pasuję do niego, bo nie lubię rzeczy oczywistych i wprost, a czystość formy wyczuwam na odległość? On uwiódł mnie całkowicie swoim charakterem – w tej relacji nie ma miejsca na nudę, jest twórczo, z adrenaliną, intensywnie, tak, jak lubię. Przy nim poczułam się tak spełniona. Mój zawód – moja miłość.   
    Zakochanie
    Motyle w brzuchu? W mojej pracy – bez przerwy. To są takie momenty: ktoś przynosi mi kwiaty w podziękowaniu za to, że zmieniłam jego życie; klientka po metamorfozie idzie na kurs prawa jazdy, na który nigdy wcześniej nie miała dość odwagi; opublikowane w Internecie efekty mojej pracy wywołują lawinę pozytywnych komentarzy, a z billboardów patrzą na mnie osoby, które stylizowałam do sesji zdjęciowych. Tak, to są te momenty, w których czuję, że kocham to, co robię. I, co cieszy jeszcze bardziej, zakochuję się w swoim zawodzie wciąż na nowo.
    Prawdziwy romans 
    Mam to ogromne, wcale nie takie codzienne szczęście, że moja praca jest moją pasją. O tym, co robię, mówię żartobliwie, że to wiele wariacji na ten sam temat. 
    Jedną z nich są indywidualne konsultacje. Konsultacje z osobami o rożnych profesjach, statusach społecznych, z tymi z pierwszych stron gazet i z tymi z bloku obok, z Polski i z zagranicy. Obecnie korzystanie z usług stylisty nie jest tylko dla wybranych. To zawód, który coraz bardziej wpisuje się w codzienność, a zasięganie porady w kwestii wizerunku nie jest już niczym niezwykłym czy niedostępnym dla Kowalskiego. Nie jest tak od zawsze. Kiedy zaczynałam, a było to 10 lat temu, niektórzy nie mieli pojęcia, kim jest doradca wizerunkowy. Pomogły mi media, w których coraz częściej i częściej mówiło się o stylistach i stylizacji. Gdyby nie to, nie byłabym w miejscu, w którym jestem dziś. 
    Kiedy nie konsultuję – nie robię analiz kolorystycznych, analiz sylwetek, nie biegam z klientami na zakupy i nie przeglądam zawartości ich szaf, wtedy z przyjemnością dzielę się swoją wiedzą. Bycie ekspertem w danej dziedzinie ma w sobie coś z miłości dojrzałej, nauczonej doświadczeniem, takiej na poważnie. Dlatego z radością podjęłam się prowadzenia zajęć z aplikantami Izby Radców Prawnych, dlatego współpracuję z Uniwersytetem Ekonomicznym, dlatego też od lat publikuję oceny stylizacji w Dzienniku Zachodnim, prowadzę szkolenia dla firm, czy wreszcie – współpracuję z portalem HR Polska. 
    Mam słabość do świata polityki. Swoją pracę magisterką pisałam na temat kreowania wizerunku polityków i w tym obszarze widzę swoją dalszą zawodową specjalizację.
    Tym, co mojej miłości do zawodu stylisty nadaje jednak najwięcej kolorytu, są sesje zdjęciowe – zarówno te realizowane na zlecenia, jak i do własnego portfolio. Myślę, że nie ma lepszej wizytówki mojej pracy. 
    Tylko mnie kochaj
    Podstawą każdej zdrowej relacji jest równowaga. Staram się bardzo, żeby praca – nawet jeśli tak bardzo ją lubię – nie zdominowała mojego życia, żeby było w nim miejsce na coś poza nią. Mam duszę podróżnika i – kiedy nie żyję pracą – żyję wspomnieniami z już odbytych albo planami kolejnych podróży. Bo tylko one są czasem, kiedy miłość do pracy porzucam całkowicie dla innej wielkiej miłości, jaką jest moja rodzina. Na co dzień rzadko którejś ze swoich ról mogę oddać się całkowicie. Bycie w pełni mamą odbiera mnie pracy, stuprocentowe zaangażowanie w pracę zawsze dzieje się w jakimś stopniu kosztem rodziny. W tym trójkącie jestem żoną, mamą i stylistką walczącą o równowagę właśnie. Czasem wychodzi mi to lepiej, czasem gorzej, ale za nic nie zamieniłabym się z nikim innym. Uwielbiam miejsce, w którym obecnie jestem – zawodowo i tak w ogóle.   
    To są takie momenty: „Wyglądasz Lusiu”, „Wyglądasz Tosiu”, mówią do siebie nawzajem moje dziewczyny, przeglądając się z zadowoleniem w lustrze. Często i ja słyszę: „Wyglądasz mamo” – uśmiecham się, bo w ustach moich córeczek to wielki komplement. Tak, to również są te momenty, w których czuję, że  kocham to, co robię.  
    Artykuł znajdziesz także tutaj.

    No Responses
1 2 3 4