• 15/06/15 jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Przygód sesjowych mamy na swoim koncie całe mnóstwo. Oczywiście więcej ja niż Ida, bo wykonuję ten zawód od lat 10, ona – zaledwie od listopada. Oto jedna z naszych wspólnych historii. Ida wzięła sprawę w swoje ręce.
    . . .
    Ida Kasprzyk – moja asystentka,
    na synergicznym blogu
    autorka cyklu “Jej życie ze stylistką”
    Stylistka bardzo często przygotowuje ubrania do sesji zdjęciowych. I podczas takiej sesji zdarza się, że coś na modelce trzaśnie, pęknie (wiadomo, one tylko na zdjęciach są szczupłe), rozerwie się na atomy albo zostanie poplamione ketchupem i topionym serem ze zbilansowanego dietetycznego posiłku zamówionego w przerwie sesji przez zleceniodawcę. Co wtedy? Wtedy bida. Bardzo trudno jest wmówić sklepowi, który wypożyczył nam ciuchy, że ich klienci będą się ustawiali w kolejce po unikatową białą bluzeczkę ozdobioną przez znaną osobistość ze świata mody niepowtarzalnym wzorem w kształcie Barbados. 
    Nam zdarzyło się, że ciuch bardzo znanej marki zyskał na przewiewności po tym, kiedy okazało się nieoczekiwanie, że metal jest mocniejszy od bawełny a dopasowywanie koszuli do modela za pomocą agrafki tylko na pozór jest sposobem bez wad.
    Cóż było robić? Wpadłam na pomysł, żeby zawieźć ciuch do punktu cerowania artystycznego. Naprawionego wprawdzie nie zawieziemy do sklepu, ale może wykorzystamy przynajmniej w innej sesji, zamiast wyrzucić. 
    Plan był taki: a. zawieźć do punktu usługowego, b. odebrać po tygodniu zrobione.
    Realizacja planu wyglądała tak:
    Zawiozłam. Nie do punktu, ale do prywatnego mieszkania, bo tam też można było oddawać rzeczy do cerowania. Miła starsza pani przejęła fant i dała sobie wytłumaczyć, żeby jednak nie kłaść go w starej szafie na wspólnym korytarzu w bloku, bo – mimo że dziurawy – przedstawia sobą pewną wartość. Niestety wysoką.
    Po kilku dniach zadzwoniłam z pytaniem, kiedy mogę odebrać szmatkę, ale dowiedziałam się, że pani jeszcze nie obejrzała, a w ogóle to nie do końca pamięta, która to. 
    Po tygodniu do pani przyjechali goście z zagranicy i sama rozumiem, że ona jest zagoniona i nie ma teraz czasu na robotę.
    Po dwóch tygodniach fatalnie zacięła się w palec. Krew tryska, tłumy mdleją, trzeba artystce cerowania dać czas na rekonwalescencję.
    Nie muszę mówić, że straciłam już nadzieję na szybkie załatwienie sprawy, tym niemniej ciągle tliła się we mnie nadzieja na załatwienie sprawy jakiekolwiek. 
    Po trzech tygodniach w pani, dotąd pewnej swoich umiejętności, zaczęły się rodzić wątpliwości, czy podoła. Musiałam dać jej czas do zastanowienia, rozumiecie. Czasu dałam sporo.
    Kiedy w końcu zadzwoniłam, wcześniej przed lustrem przećwiczywszy groźny ton i różne kategoryczne stwierdzenia, odebrała wyjątkowo jakaś inna pani, młodsza i miła, i powiedziała, że nie ma sprawy, rzecz jest prosta do zrobienia, mam się nie kłopotać i przyjechać za kilka dni po odbiór.  Schowałam do kieszeni pogróżki i sarkazm i umówiłam się na konkretny dzień.
    Dzień ów – jak można się spodziewać –nadszedł. Dzwonię do domofonu. W mieszkaniu ktoś jest, ale ta osoba nie może wydać mi ubrania. Bo nie. Bo ona nie wie, co tu jest, gdzie tu jest i w ogóle nie czuje się upoważniona. Proszę ją, żeby skontaktowała się z Panią Starszą albo Panią Miłą i wyjaśniła sprawę, bo nie po to fatyguję się do innego miasta po rzecz, na którą czekam już dobre dwa miesiące, żeby teraz pocałować klamkę. Odbywam pod tym domofonem zylion nieodebranych połączeń na komórkę do Pani Starszej i – tadam – uroczyście całuję klamkę, częstując ją przy okazji słowami cierpkimi i nienadającymi się do publikacji. 
    Ostatecznie udaje mi się wymóc na Paniach Cerujących wysyłkę pocztą. Wprawdzie prosiłam o nią dwa razy, bo za pierwszym pani zapisała mój adres i zgubiła, nie zaprzątając sobie głowy, żeby mnie o tym powiadomić.
    Na koniec całej historii dostałam jeszcze grożące straszliwymi konsekwencjami wezwanie do zapłaty 30 złotych za usługę wraz z wysyłką, ponieważ w ferworze zdarzeń nie puściłam od razu przelewu. Wezwanie było wysłane na niemoje imię i niemoje nazwisko. Adres, o dziwo, się zgadzał.
    . . .

    Tyle w kwestii jednej koszuli. Praca stylisty – lekka, łatwa i przyjemna. 😉
    c.d.n.
    No Responses
  • 19/03/15 styl , jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Kolejny odcinek Idowego spojrzenia na naszą pracę. I nie tylko. Tym razem bardziej to drugie.
    . . .
    No dobrze, znamy się już trochę. Czas na wstydliwe wyznania: 
    Gubię się. Pal sześć zagubienie egzystencjalne, chaos myśli i niepanowanie nad czasem – ja się gubię zupełnie po prostu, na drodze.
    Stylistka, przyjmując mnie do pracy, pytała, czy jestem mobilna. A jakże! Mam ręce i nogi, świetnie nimi ruszam. Mam też samochód, uroczą półciężarówkę zdolną zmieścić kontener ciuchów i jeszcze manekina na czubku. Nie mam tylko tego czegoś, co pozwala mi trafić na miejsce. I nie chodzi o samotną sosnę na skraju opuszczonego jaru, o której nawet Hołowczyc zapomniał. Chodzi o jakiekolwiek miejsce, dowolny punkt na mapie. 
    Kiedyś myślałam, że to przez to, że jestem leworęczna. Wiecie, leworęczni mają trudniej, bo w półkulach im się poprzestawiało i nie są normalni. Niestety, wyczytałam o leworęcznych, że ze względu na dominację prawej półkuli mają świetną orientację w terenie. Coś jak pociski samonaprowadzające. Pfff. W takim razie chwała Bogu, że jestem mańkutem, może gdyby dominowała u mnie ta druga półkula miałabym problem ze znalezieniem wyjścia z windy.
    Stosuję wszystkie możliwe protezy moich niedomogów. Pierwszą z nich jest mój mąż, który już się nauczył, że na płaczliwy komunikat w telefonie zaczynający się od: „Piotrusiu, znowu pojechałam jak idiotka…” głosem terapeuty oznajmia: „Spokojnie, na pewno wrócisz jeszcze dziś do domu” i tłumaczy mi pięć razy, którą drogą mam jechać. Raz nie wystarczy. Komunikat z rodzaju „wjedź na A1 w kierunku na Łódź i potem zjedź na Bytom” w pierwszej chwili wydaje mi się oczywisty. Po kilku sekundach nagle okazuje się, że nie pamiętam, czy to była Łódź, czy może coś innego, i czy słyszałam „zjedź na Bytom”, czy może „nie zjedź na Bytom”. Z pewnością jest to jakaś głęboka wada genetyczna, bo ogólny iloraz inteligencji mam raczej w normie. Potrafię grać w chińczyka, napisać limeryk i obsługiwać nową stronę mBanku.
    Drugą protezą jest nawigacja w telefonie. Jest przydatna mimo tego, że ma nietypową wadę wymowy („za 200 metrów skręć w ulicę PiłsudzKEgo) i wybiera najbardziej zatłoczone drogi  albo remontowane mosty. Musi mnie bardzo kochać, bo już tyle razy wyzwałam ją od złośliwych podłych suk i kretynek, że na jej miejscu dawno bym zamilkła na wieki.  
    Trzecim sposobem na przeżycie, najbardziej zawodnym, lecz czasem niezbędnym, aby przeżyć w zdradliwym gąszczu ulic, jest pytanie przechodniów o drogę. Wprawdzie wiem doskonale, że moje możliwości zapamiętywania trasy przy dobrych wiatrach kończą się tuż za drugim skrzyżowaniem, ale zawsze pocieszam się, że za pierwszymi światłami mogę przydybać kolejnego przechodnia i ponowić pytanie. Zdarza się, że ten kolejny mówi coś zupełnie innego, albo machając ręką w prawo mówi „potem pani skręci w lewo” – wtedy tracę wiarę w ludzi, przystaję w jakiejś zatoczce i znów zaczynam przemawiać do nawigacji, tym razem czule.
    Ostatni sposób, ekstremalny, ale zaskakująco skuteczny, zdarzyło mi się zastosować raz w życiu. Kręciłam się wtedy po Rybniku, usiłując trafić do centrum handlowego. Perwersyjność sytuacji polegała na tym, że już trzeci raz trafiałam dokładnie w to samo miejsce, 2 metry od ściany rzeczonego centrum, jednak całe kilometry jednokierunkowych ulic od wjazdu na jego parking.  Zielona z bezsilności, biała z wyczerpania i czerwona ze zmęczenia uprosiłam jakiegoś miłego pana przechodnia, żeby wsiadł ze mną do samochodu i przeprowadził po tych cholernych jednokierunkowych, bo NAPRAWDĘ musiałam do tego centrum! Bardzo! Choć mimo najwyższych starań nie wyglądałam jak ponętna Włoszka, miły pan był chyba naprawdę miły, bo usiadł na siedzeniu pasażera i przebył ze mną całą długość rybnickich labiryntów. Być może użyłam słowa „błagam”, nie pamiętam, pamiętam, że byłam zdesperowana i chyba poczuł, że gdyby się nie zgodził, wciągnęłabym go tam siłą i skrępowała taśmą klejącą, zostawiając tylko jeden palec wskazujący do pokazywania kierunku.  
    . . .

    c.d.n.
    One Response
    Jej życie ze stylistką
  • 20/02/15 styl , jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Kolejna dawka zwierzeń mojej asystentki Idy. Pół żartem, pół serio – jak zawsze. 🙂

    . . .
    Stylistka została niedawno zaproszona do udziału we Wtorkowych Salonach Stylowych, odbywających się pod hasłem „Matka, żona i kochanka”. Ja, jako wierny giermek, podążyłam za nią.
    Ponieważ wszyscy moi kochankowie mieli akurat zajęty wieczór, postanowiłam zaprezentować się jako matka i wziąć ze sobą starszą połowę przychówku – tym bardziej, że Stylistka wpadła na taki sam pomysł, więc nasze dzieci miały zapewnione towarzystwo.
    Zapowiedziano mi, że Wtorkowe Salony są imprezą z rodzaju eleganckich. Świetnie! Kupiłam sobie ostatnio sukienkę, która po pierwsze jest elegancka, po drugie jest jeszcze czysta, co w przypadku jedynej sukienki ma znaczenie niebagatelne. Gdyby na Wtorkowe Salony Stylowe kazano mi się ubrać nieelegancko, miałabym spory problem. Niejaki kłopot miałam za to z wyszykowaniem przychówku. Dotychczas kwestię ubierania rozwiązywałam zdaniem „Dziecko daj mi spokój, włóż co chcesz, tylko daj mi dokończyć rozdział”, na co dziecko skwapliwie wciągało polarowe spodnie, spódniczkę w kratkę i bluzkę z falbankami, wszystko na ogół wściekle pstre. Tym razem nie chciałam zdawać się na los, więc uciekając się do różnych technik manipulacyjnych namówiłam przychówek na szarą tuniczkę. Ponieważ okazało się, że spod spodu na przekór elegancji wyziera zielony podkoszulek z królikiem, a czasu na przebieranie było mniej niż mało, zamotałam dziecku wokół szyi moją ukochaną apaszkę z informacją, że jak zgubi, to wykupię jej lekcje waltorni na 5 lat do przodu. 

    Lila i Tosia nawiązały nić porozumienia jeszcze w drodze do hotelu (Patrz, tu jest Synergia i tu pracuje moja mama! – A wiesz, a tu pracuje też moja mama!), a potem było już tylko lepiej – łapały się za rączki, razem rysowały (Lila kotka i księżniczkę, Tosia księżniczkę i kotka), razem rzuciły się na ułożone na stoliku stosy ciastek (połowa zdobyczy Lili zjechała z talerzyka, ale po pobieżnym porównaniu stanu czystości hotelowej podłogi i mojego stołu, postanowiłam udać, że nie widzę, jak zbiera te ciastka z powrotem), razem losowały zwycięzców nagród oferowanych przez sponsorów (- Bilet wygrywa pani Anna… – zaczyna prowadząca. – Anna! – wykrzykuje podekscytowana Lila. – Elza!? – wtóruje jej ożywiona Tosia. I radość. Porozumienie na płaszczyźnie kulturowej osiągnięte).

    Zabawa była przednia. Dziewczynki opuszczały hotelowe pomieszczenia z pieśnią „Mam tę moc” na ustach i nieprawdopodobnymi ilościami cukru w żołądkach. Po powrocie do domu Lila zapytała mnie z wyraźnym poczuciem wyższości:
    „Mamo, a czy jak ty miałaś pięć lat to też byłaś w takim miejscu, gdzie było bardzo dużo ciastek?”
    Ech, światowe życie. Niektórzy wcześnie zaczynają.
    Garść zdjęć z wydarzenia:
    One Response
    Jej życie ze stylistką
  • 12/02/15 Spell Your Shape , styl , typy sylwetek , jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Kolejny “odcinek” Idowego spojrzenia na synergiczny świat. 🙂

    . . . 

    Tym wpisem kończę swoje pięć minut na tym blogu. Chyba że zmienię tytuł z „Dlaczego uważam, że Tatiana Szczęch jest złą stylistką” na jakiś inny. 

    Otóż: jedną z podstawowych umiejętności stylistki jest przyjrzenie się naszej figurze i określenie typu sylwetki. Wiedząc, jaki typ sylwetki mniej lub bardziej godnie obnosimy po tym łez padole, możemy odziać ją odpowiednio, uzupełniając braki i tuszując nadmiary. Możemy też odziać ją nieodpowiednio, kiedy uwypuklenie nadmiarów może zapewnić nam wstęp bez kolejki do laboratorium analitycznego lub wolne miejsce w tramwaju. Nie sądzę jednak, żeby wśród nas dużo było aż tak zdesperowanych wielbicielek miejsc siedzących.

    Ponieważ usłyszane podczas pierwszej naszej rozmowy zdanie „asystentka musi wyglądać perfekcyjnie” wyryło sobie już elektryczną autostradę w mojej prawej półkuli i nawet gdybym chciała, nie udałoby mi się wyrzucić go z pamięci, postanowiłam najpierw sama określić swój typ sylwetki.

    Poniosłam sromotną porażkę, ponieważ nagle okazało się, że jestem prawie każdym typem po kolei. Mam ramiona ciut szersze od bioder (sylwetka T), niewielki wzrost (F), niewielkie wcięcie w talii (może jednak upragnione idealne X?!), a spoglądając w dół – jako że nie posiadam biustu – widzę najpierw swój brzuch (sylwetka O). Uzbrojona w tę wiedzę oraz pytanie, czy istnieje sylwetka „typ eklektyczny” pospieszyłam do Stylistki po ostateczny werdykt.

    No i się dowiedziałam. 

    Że mam sylwetkę H, a to, co pieszczotliwie nazywam moim wcięciem w talii, jest jak przepełniony kosz na śmieci dla mężczyzny: niewidoczne. 

    W ciągu pięciu minut obcowania z Najbardziej Bezwzględną Stylistką Galaktyki moja trzydziestokilkuletnia talia – no owszem: niewielka, nienarzucająca się, dyskretna i subtelna – obróciła się wniwecz! Zostałam sama, bez wcięcia, a jedynym potwierdzeniem mojej kobiecości (bo biustu, spójrzmy prawdzie w oczy, nie miałam nigdy) stały się dwie usmarkane dziewczynki, lat trzy i pięć, które – niestety – nie talią urodziłam. Zostałam sama jak palec, jak wafelek, jak noga od stołka, która na swej drodze nie spotkała żadnego tokarza z fantazją.

    Po fazie wyparcia postanowiłam przejść do trudnego etapu akceptacji. Z satysfakcją odkryłam, że dzielę swój typ sylwetki z Keirą Knightley i postanowiłam nie dać się zniechęcić faktom, na przykład takiemu, że słodka buzia Keiry mogłaby tkwić na szczycie dowolnej sylwetki, nawet takiej z biustem na plecach, a nikt nie zwróciłby na to uwagi. Następnie uznałam, że z nową wiedzą koniecznie musi przyjść odświeżenie zawartości szafy i w sumie zapowiada mi się miła zima w klimatyzowanych wnętrzach centrów handlowych. Po przymierzeniu pierwszej marynarki z baskinką, dzięki której talia cudownie się zmaterializowała, uznałam nawet, że jestem gotowa na zmianę opinii o różnych złych stylistkach. Zapisujcie się, drogie Panie, na analizę sylwetki u Tatiany! W pakiecie dostaniecie dokładny opis Waszej figury, wskazówki, co i jak nosić, żeby dobrze wyglądać, dobrą kawę (z cukrem lub bez, w zależności od typu sylwetki ;)) oraz wstęp do mojej grupy wsparcia dla „H”. Wpisowe w cenie usługi. 


    c.d.n.
    One Response
    Jej życie ze stylistką
  • 04/02/15 jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Jak obiecałam Wam ja, a wcześniej ona mnie – od czasu do czasu będę publikować Idowe spojrzenie na synergiczny świat. Ida, dla niewtajemniczonych, to moja asystentka.
    Na ekwipunek asystentki z prawdziwego zdarzenia składają się:
    a. telefon, 
    b. zdecydowane spojrzenie zza zdecydowanych oprawek, 
    c. terminarz.
    Punkt a. 

    Trudny temat. Telefony są dwa. Mój prywatny, na który nie dzwoni nikt, bo wszyscy dzwonią na firmowy. Firmowy, który przyrósł do Stylistki do tego stopnia, że kiedy czasem go odbiorę, dzwoniący od razu przepraszają za pomyłkę, mimo że na przywitanie deklamuję nazwę firmy uzbrojona w dykcję godną Jerzego Treli.
    Punkt b.

    Przy wadzie wzroku -5 dioptrii spojrzenie zza szkieł niestety nie jest zdecydowane. W ogóle jakie spojrzenie? Widać tylko dwie malutkie zielone kropeczki gdzieś na końcu tunelu. 

    Natomiast moje oprawki są zdecydowanie oryginalne. Po pierwszym spotkaniu ze Stylistką, kiedy zasugerowała mi wrzucenie wszystkich czarnych elementów ubioru do wielkiego kotła na rozstajach dróg i sporządzenie z nich eliksiru postarzającego, pozbyłam się swoich zdecydowanych czarnych oprawek za pomocą brązowego sprayu do metalu za 3,99 i taśmy malarskiej, którą precyzyjnie okleiłam szkła. Przed użyciem sprayu byłam pewna, że precyzyjnie…
    Punkt c.

    U schyłku starego roku bardzo wnikliwie oglądałam terminarze w księgarni. 

    W końcu wybrałam: mały – żeby zmieścił się do torebki – i różowy. Najróżowszy! W soczystym barbiowym odcieniu rzucającym krwawy poblask na okoliczne kamienice i wołającym „znajdziesz mnie NAWET NA SWOIM BIURKU”.

    Okazał się:
    – Za mały do torebki, w której przepada bez wieści na długie godziny i nie odbiera ode mnie nawet poczty głosowej.
    – Za mały jak na potrzeby asystentki, która ma w naturze sporządzanie szczegółowych notatek, czynienie rozbuchanych uwag i wpisów pod datą na chybił-trafił, bo tak się akurat otworzyło, kiedy rozmawiała przez telefon. 
    – Za różowy.

    A tak asystentka widzi swój terminarz po zdjęciu zdecydowanie oryginalnych oprawek:

    foto z internetu, http://www.garnek.pl/joju99/23198271/dzisiaj-rozowe-okulary-i-tak

    c.d.n.

    No Responses
  • 24/01/15 styl , jej życie ze stylistką

    Jej życie ze stylistką

    Ida obiecała pisać od czasu do czasu kilka słów o tym, jak wygląda nasza praca. Z jej perspektywy. Czas start.

    Czy ktoś z Was był kiedyś asystentką stylistki?  Nie? Mam nadzieję, że też nieprędko przyznam, że byłam asystentką stylistki.
    Bo na razie jestem asystentką stylistki. Od niedawna. Mogę udowodnić, że mi ufa: pozwoliła mi pisać na swoim własnym blogu to, co chcę (jak stracić zaufanie szefowej: zacząć pisać na jej własnym blogu to, co się chce).
    Jak wygląda życie asystentki? Jest pasmem wyrzeczeń. Najpierw dowiadujesz się „moja asystentka musi wyglądać perfekcyjnie”. I już wiesz: musisz przestać obcinać paznokcie nożyczkami od scyzoryka, musisz kupić sobie drugi stanik, musisz upchnąć w kąt najwygodniejsze rozklapciane półbuty oraz musisz kupić jakiekolwiek inne półbuty, żeby nikt się nie zorientował, że w twoim wypadku najwygodniejsze jest równoznaczne z „jedyne”. Przed wyjściem do pracy spędzasz godzinę przed otwartą szafą, zaklinając ją, żeby za tym tekstylnym gąszczem  godnie reprezentowanym przez sukienkę ze studniówki i sztormiak znalazły się drzwi do Narnii idealnie skrojonych żakiecików i sukienek dobrych-na-każdą-okazję…
    W końcu sięgasz po zestaw, w którym wyglądasz może nie jak asystentka stylistki, ale już prawie jak asystentka asystentki stylistki. Może, wkładając go, nie wywrzesz wielkiego wrażenia, ale na pewno jest poprawny. Skoro wczoraj był poprawny, przedwczoraj był poprawny i trzy dni temu też, to na pewno nic się od tego czasu nie zmieniło.
    Na twojej liście zakupowej pojawia się pralko-suszarka.
    c.d.n.
    3 Responses
  • 21/06/14 prywatnie , wizerunek po męsku , jej życie ze stylistką

    Z rodziną w tle

    Jakiś czas temu namówiłam swojego męża do pisania felietonów, które są publikowane w magazynie Furelle. Poczytajcie, zachęcam. 🙂
    xxx
    Człowiek w mojej postaci, od czasu do czasu, ma ambicjonalne
    zrywy i pragnie zmierzyć się z rodzicielstwem totalnym. 
    Stąd to właśnie biorą
    się tak brawurowe pomysły jak wspólny wypad z rodziną na zakupy. Nie o zakupy
    elementarne tu chodzi, bo takie towary jak mleko, masło, pieluchy i 3 kilogramy ziemniaków, osobnik potencjalnie taki jak ja może bezpiecznie kupować bez
    wsparcia, tudzież nadzoru. A czemu? A temu, że ziemniak to ziemniak, masło to
    masło, a pieluchy to po prostu pieluchy. Po prostu. Zero ryzyka zawalenia
    zadania.
    Zakupy w rodzinnej asyście to sprawa bez wątpienia
    interesująca, ale  i dwuznaczna. Kwestia
    podejścia. Bo może nam/mi się wydawać, że to głupi pomysł. Dzieci nie
    pomagają, nawet przeszkadzają. Uciekają, chcą sikać, pić, sikać i pić, jeść. To
    rozprasza. A nad butami to się trzeba zastanowić. Obejrzeć, dotknąć,
    skalkulować i najprawdopodobniej nie kupić albo kupić. Fest niekomfortowa
    sytuacja.
    Jeśli jednak założymy/założę, że familijna eskapada na
    sklepy jest przygodą i osobliwą zabawą, to samopoczucie po wyjściu z galerii
    handlowej wcale nie musi być zdruzgotane. Gonitwa za permanentnie uciekającą
    młodzieżą przez małe m zamienia się w ganianego. Chichot ucieczkowiczów
    bezcenny. Na upartego elementy chowanego też mają miejsce, bo i dziecko zniknąć
    pośród regałów potrafi, i my te dzieci odnaleźć musimy. Chichot znalezionych
    bezcenny, a jakże. Przerwa na jadło na życzenie dziatwy to
    problem, którego nie ma. Otóż, największą bolączką żywienia dzieci jest ich
    powszechna niechęć do jedzenia w porze jedzenia. Tymczasem czar i magia zabawy
    w murach galerianych sprawia, że to dziecko wzywa do posiłku. Takie cuda tylko
    na zakupach z rodziną. A że siku? Przecież każdy czasem musi. Z fizjologią
    nie wygrasz.

    Dwa różne podejścia, ta sama sytuacja, różnica kolosalna.
    Aha, pardon… Jest jedna nieróżnica – nie kupujemy/nie kupuję butów.

    Maciek Szczęch
    Łowcy.B

    2 Responses
    Z rodziną w tle
1 2 3