Felieton Maćka.B, znaczy męża mego.
Październik 1993 rok. Ciężkie, ołowiane niebo, pada, nie pada. Raczej zimno. Miejskie targowisko. Rzędy blaszanych stoisk, równe jak poszczerbiona linijka mało pilnego ucznia. Budy z ubraniami mają przymierzalnie, takie kombinowane, patchworkowe. Na podłodze, za ladą, wilgotny karton i tyle. Lada zawalona konfekcją zapewnia komfortową intymność, teoretycznie. W praktyce przymierzam tureckie teksasy modląc się o to, żeby obok nie przeszedł ktoś z klasy. Jak ktoś zobaczy to już po mnie, wizerunkowo – wiocha straszna, myślę sobie. Mama tak nie myśli. Prosi, żebym wylazł stamtąd, pokazał, jak leżą. Zamykam oczy, zagryzam wargi i wychodzę. Trudno, najwyżej będę trędowaty i umrę.
Ale nie! Żyję. Mam 40 lat i dzwonię do żony:
– Cześć, jestem w miejscu, w którym nie byłem bez Ciebie już od ładnych kilku lat. No zgaduj, gdzie jestem? – cwaniacko pytam.
– Nie mam pojęcia, na wakacjach? – pacnąłem się w czoło otwartą dłonią, jakbym nie wiedział, że jej błędny domysł to tylko odbita piłeczka w zabawie, którą sam przed momentem zacząłem.
Taa, jasne – pomyślałem, brnąc w nietrafną ocenę jej reakcji – odprowadziłem dzieci do szkoły i przedszkola, skoczyłem na szybkie wakacje, potem zakupy, a ok. 16-tej spotkamy się w domu.
– W przymierzalni jestem.
– Cha cha, to się nie spodziewałam! Powodzenia!
– No ok. To na razie – koniec rozmowy. Lekko “wnerwiło” mnie to “cha cha” i “powodzenia”, ale nic to. Najwyższa pora wziąć sprawy w swoje ręce. Mam 40 lat na karku. Odpowiedzialność za mój własny wygląd to sprawa honorowa. Po mrocznych latach upokarzających przymiarek jeansów w blaszanej budce na bazarze oraz pełnych pokory i milczenia wypadów na shopping z ukochaną drugą połówką, przyszedł czas na samowolkę. Wezmę i kupię to, czego mi trzeba i nic ponad to. Dwie pary jeansów, takich samych, by życie było prostsze. Niestety sklep szybko weryfikuje moje plany. Setki, tysiące, a może nawet i miliony różnego rodzaju fasonów, rozmiarów i kolorów brutalnie bombardują moje receptory wzroku. W ostatniej chwili dostrzegam takie jakby odpowiednie. Dwie różne pary! Szybko mierzę, szybko kupuję, zanim wpadnie w oko coś innego. Skądś tam pamiętam, że lepsze jest wrogiem dobrego i tego się trzymam. Zadowolony i skrycie dumny jadę do domu. Wieczorem będzie prezentacja. Formalność, wiadomo o co chodzi.
Chociaż od tamtych wydarzeń minęło już kilka tygodni, to wciąż mam w pamięci dość banalną wiedzę wtedy zdobytą, ważną zwłaszcza dla ludzi żyjących w związkach. Oto jej kluczowy sens: “Nigdy, przenigdy nie wyrzucaj paragonu z zakupów robionych na własną rękę. Szkoda życia.”
Maciek Szczęch
Znów mnie ubawiłeś, do łez 🙂